Chciałbym podzielić się krótką historią mojego życia obejmującą okres kiedy piłem, próby zerwania z uzależnieniem, drogę do zrozumienia i akceptacji swojej choroby oraz okres trzeźwego życia – życia bez alkoholu.
Pochodzę z normalnej rodziny, gdzie alkohol pojawiał się na stole rzadko – symbolicznie z okazji świąt czy jakichś uroczystości rodzinnych. Nikt spośród moich najbliższych nie nadużywał alkoholu, a tym bardziej nie pił nałogowo. Skąd się wzięło moje uzależnienie? Zadawałem sobie swego czasu to pytanie często, ale nie znalazłem żadnej przekonującej odpowiedzi. Po prostu: „padło na mnie” i już.
Pamiętam, że alkohol smakował mi od zawsze. Nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy po raz pierwszy go spróbowałem. Wiem, że były to czasy szkoły podstawowej. Z tego okresu mam bardzo silne wspomnienie z którychś wakacji. Pojechaliśmy do mojego dziadka i babci, którzy mieszkali w innej miejscowości. Ja pojechałem rowerem. Mieliśmy tam pole i kosiliśmy zboże. W czasie przerwy obiadowej babcia dała mi do spróbowania „swojskiego wina” (chyba z malin). Pamiętam, że bardzo mi smakowało. Po skończeniu pracy rodzice z rodzeństwem wrócili do domu, a ja jeszcze trochę zostałem i poprosiłem babcię, żeby dała mi tego wina i wypiłem szklankę. Takie były początki.
Częstsze picie zaczęło się, kiedy byłem w szkole średniej. Mieszkałem w bursie szkolnej, gdzie wychowawcy dość rygorystycznie nas kontrolowali, więc picia raczej nie było, ale niektórzy koledzy mieszkali na stancjach i tam uczyliśmy się pić. Problem były powroty do bursy i unikanie wychowawcy, żeby nie wyczuł alkoholu. Udawało się, ale do czasu. Mieszkałem z kolegą, który był prawosławny. W któryś weekend pojechałem do niego na święta. Było picie, nocleg, znowu picie i powrót pociągiem do Bielska. Wtedy chyba pierwszy raz urwał mi się film. Nie pamiętam jak wróciliśmy do bursy. Wychowawca nas nakrył i zostaliśmy napiętnowani na ogólnym apelu przez dyrektora. W sumie to się nam upiekło, bo nas nie wyrzucili.
Czas nauki w szkole średniej to też wakacyjne zabawy wiejskie w soboty i niedziele. Picie przed zabawą na odwagę i w trakcie. Potem powrót nad ranem do domu i straszny kac. A ojciec goni do roboty. Było ciężko.
Skończyła się szkoła średnia – zaczęły studia i poważne picie. Z daleka od domu, w akademiku, bez żadnej kontroli – raj. Kiedy zastanawiałem się, kiedy przeszedłem od fazy picia towarzyskiego do uzależnienia to wyszło mi, że właśnie w trakcie studiów. Pamiętam taką sytuację, jeszcze na pierwszym roku. Mieszkaliśmy w pokoju w trójkę. Zaproponowałem kolegom, żeby wypić flaszkę. Oni nie chcieli, więc sam poszedłem do sklepu, kupiłem butelkę wódki, wróciłem do pokoju i zacząłem pić. Sam. Co prawda wypiłem może 1/3, ale czy to normalne?
Na studiach picie było czymś zupełnie naturalnym. Był czas suszy przed egzaminami, kiedy trzeba było się uczyć, po którym następował czas picia. Obowiązywała zasada czterech „Z”: zakuć, zdać, zapić, zapomnieć. Egzaminy i bardziej intensywna nauka były tylko w czasie sesji, a pomiędzy sesjami tylko jakieś zaliczenia i kolokwia, co nie przeszkadzało w życiu towarzyskim. Imprezy w akademiku były non stop, czasami od rana do nocy. Picie z okazji imienin, urodzin albo bez okazji. Wystarczyło hasło: „może coś wypijemy?”. Wtedy byłem jeszcze w początkowej fazie choroby alkoholowej i nie ponosiłem większych konsekwencji mojego picia. Oczywiście były jakieś drobne wpadki związane z zawaleniem jakichś sprawdzianów, ale generalnie – dawałem radę pić i studiować.
Będąc na studiach poznałem moją żonę. Mieszkaliśmy w jednym akademiku. Wzięliśmy ślub, kiedy byłem na czwartym roku. Moje picie trochę się zmieniło. Musiałem bardziej kombinować. Picie w trakcie zajęć, namawianie żony na pójście na imprezy itp.
Możliwości picia bardzo się zmniejszyły po urodzeniu się naszego najstarszego syna. Oprócz nauki pojawiły się nowe obowiązki. Nie znaczy to, że picie ustało. Nie – trwało dalej, tylko było mniej komfortowe. Pojawiły się pretensje, sprzeczki i kłótnie. Oczywiście ja byłem niewinny. Uważałem, że żona czepia się bez powodu. Co w tym złego, że sobie wypiję z kolegami? Nie widziałem wtedy, że ją krzywdzę. Oczywiście na kacu pojawiały się wyrzuty sumienia, ale trwały krótko. Choroba przejmowała nade mną kontrolę, potrafiłem doskonale usprawiedliwiać swoje picie i obwiniać o nie innych, głównie żonę.
Po studiach była praca zawodowa. Pierwsza praca i wiadomo – wpisowe. Pierwsze picie w nowym miejscu. To były czasy, kiedy picie w pracy było czymś prawie normalnym. Tak było też w mojej. Najczęściej wypijaliśmy butelkę wódki w czasie przerwy śniadaniowej. Może nie codziennie, ale prawie. Potem często zdarzało się jakieś piwo, a po pracy znowu butelka albo więcej. Dojeżdżałem rowerem, więc nie było problemu. Żona wtedy jeszcze studiowała, mieszkała w Białymstoku, a ja z synem u moich rodziców. Z jej strony miałem „spokój”, ale moje picie oddziaływało na nich i syna. Często piłem z kolegami zamiast wrócić szybko do domu i pomóc ojcu w pracy na gospodarstwie, czy zająć się dzieckiem. Niestety, nałóg był silniejszy. Wtedy zaczęły pojawiać się poważniejsze konsekwencje mojego picia. Zawalałem pracę, nie wyrabiałem się z wykonywaniem swoich obowiązków, zapominałem o ważnych rzeczach. Raz, wracając pijany do domu zgubiłem ważne dokumenty, które wziąłem ze sobą myśląc w pijanym widzie, że nadrobię robotę po pijanemu w domu.
Potem była kolejna praca i kolejny okres picia. Bardziej systematyczny. Rano w szatni kilka butelek ze współpracownikami (picie poranne było w tej pracy tradycją). Picie w dzień, jeżeli nie z kimś to samemu, piwo po drodze do domu. Zawalanie pracy stało się czymś prawie normalnym. Kiedy wróciwszy do domu trochę przetrzeźwiałem, wracałem żeby pouzupełniać papiery. Następnego dnia kierowniczka i tak wiedziała, że dzień wcześniej byłem pijany, bo poznawała po charakterze pisma. W domu była prawie ciągle wojna. Ja, w swojej zawziętości spowodowanej chorobą nie przyznawałem się do żadnego problemu z alkoholem. Nie widziałem, że krzywdzę najbliższych. Nie rozumiałem dlaczego ta żona ciągle się mnie czepia i się awanturuje. Ja piję za dużo? Bzdura, wszyscy przecież piją. Jeżeli czasami trochę więcej wypiję, to przez nią. Ona jest temu winna. Choroba działała w najlepsze. Z tego okresu utkwiła mi w pamięci taka sytuacja: była zima, trzeba było napalić w piecu kaflowym. Ja nie dałem rady. Kazałem 6-letniemu synowi zejść na dół, nanosić drewna (mieszkaliśmy na pierwszym piętrze) i rozpalić w piecu, czego nigdy nie robił. Niby nic, ale tkwi to moim sercu jak zadra. Bardzo żałuję, że on i jego młodszy brat byli świadkami i ofiarami mojego picia.
Znowu zmieniłem pracę. Na lepszą, jak to mówią byłem „na stanowisku”. I co z tego? Moje picie stało się bardziej publiczne. Wtedy choroba zawładnęła mną już na dobre. Musiałem pić od rana. Cały czas to ukrywałem przed żoną. Moje tłumaczenie zawsze było takie samo: czuć ode mnie alkohol? Wypiłem tylko jedno piwo (choćbym ledwo stał na nogach). Picie od rana wcale nie było takie proste. W domu rano nie miałem alkoholu, bo wszystko co było wypijałem poprzedniego dnia. Nie miałem też pieniędzy. Wypłata szła na konto a bank był w Ciechanowcu. Alkoholik jednak poradzi sobie w każdej sytuacji. Wstawałem wcześnie rano, wyciągałem żonie z torebki jej kartę do bankomatu (ona miała konto w banku na miejscu), pobierałem z jej konta 10, 20 zł, jechałem do sklepu, kupowałem ćwiartkę żołądkowej, wypijałem szybko w samochodzie i wracałem do domu. Żona przeważnie jeszcze spała, a jeżeli nie, to mówiłem, że jeździłem po papierosy. Co miesiąc przychodziły pocztą wyciągi z jej rachunku ale udawało mi się je przechwytywać. Do czasu. Raz mi się nie udało i kiedy zobaczyła historię konta i prawie codzienne wypłaty, to sprawa się wydała.
Jadąc do pracy (pracowaliśmy w tej samej miejscowości), woziliśmy wtedy razem naszego średniego syna do moich rodziców, do pilnowania (starszy chodził do szkoły). Jeżeli miałem pieniądze, a nie udało mi się kupić czegoś do picia wcześnie rano, to często było tak, że wioząc syna mówiłem, że muszę kupić papierosy, zatrzymywałem się przy sklepie i kupowałem setkę spirytusu (bo szybciej wchodził do głowy). Zajeżdżając do rodziców w łazience wypijałem połowę i jechaliśmy do pracy. W pracy z piciem jakoś sobie też radziłem. W tym sensie, że jeżeli nie miałem pieniędzy, to pożyczałem od współpracowników. Piłem mniej więcej do godziny 14 i zapijałem kroplami żołądkowymi. Wydawało mi się że nikt nie pozna że jestem pod wpływem. Żonie oczywiście mówiłem, że było tylko jedno piwo, albo picie służbowe.
Wtedy już awantury o moje picie był prawie codziennie. Ja oczywiście uważałem, że nie mam żadnego problemu. To, że piję od rana? Piję bo lubię, taki mam styl. Inni tak nie piją? Ich sprawa. Upijam się? To przez Ciebie. Ciągle się o coś czepiasz, nie da się z Tobą żyć. Ja w każdej chwili mogę przestać pić, tylko nie chcę. Udowodnić Ci? Proszę bardzo. Któregoś dnia, kiedy sytuacja była na ostrzu noża, dla świętego spokoju pojechałem do księdza i podpisałem przysięgę na rok. Pokazałem kartkę żonie, była sceptyczna, i słusznie. Nie wytrzymałem do następnego dnia.
Z czasem robiło się coraz gorzej. W pracy zaczęło się wszystko walić. Nie byłem w stanie nad tym zapanować. Pojawiły się ogromne zaległości, niezałatwione sprawy. Sytuacja stawała się beznadziejna. Wtedy zaczęło do mnie docierać, że jednak może mam jakiś problem, ale pewnie gdyby nie moi najbliżsi, nic nie byłbym w stanie z tym zrobić. Żona i ojciec postanowili mi pomóc. Niestety, to były czasy, kiedy o chorobie alkoholowej i jak sobie z nią radzić ludzie nie wiedzieli zbyt dużo. Nie pamiętam dokładnie jak to było, ale najbliżsi znaleźli w Białymstoku jakiegoś psychiatrę, który leczył alkoholizm. Leczenie polegało na tym, że codziennie trzeba było do niego jeździć. Tam podłączali mi jakieś kroplówki z „cudownymi” specyfikami i tak sobie kapało ok. 2-3 godzin. Takich wizyt było chyba kilkanaście. Każda oczywiście kosztowała słone pieniądze. Na koniec pan doktor zaszył mi esperal i już miałem być zdrowy. I byłem. Może ze trzy miesiące. Po tym czasie zapiłem i wróciłem z powrotem do picia. Zapicie esperalu nie było zbyt przyjemne, ale jakoś przeżyłem. Rodzina chciała mnie ratować i znowu pojechaliśmy do tego samego lekarza. Tym razem chyba nie było żadnych kroplówek. Pan doktor powiedział, że da mi takie leki, po których będę się czuł jakbym był pod wpływem alkoholu. Super! Leki działały. Rzeczywiście, funkcjonowałem jak na lekkim rauszu. Tylko, że z czasem dawka leków robiła się zbyt mała. Musiałem ciągle zwiększać ilość tabletek. Pan doktor „zapomniał” powiedzieć, że to leki psychotropowe, silnie uzależniające. W taki sposób oprócz uzależnienia od alkoholu uzależniłem się też od leków. Fachowo nazywa się to uzależnieniem krzyżowym.
Nastąpił czas, kiedy zacząłem czuć się coraz gorzej. Nie mogłem się skupić. Nie byłem w stanie nic robić. Nawet najprostszych rzeczy. Najchętniej przeleżałbym cały dzień w łóżku. W głowie kłębiły mi się czarne myśli, życie wydawało się beznadziejne. Jeździłem do pracy, ale funkcjonowałem jak mumia. Nie nadawałem się do niczego. O żadnym normalnym wykonywaniu obowiązków nie mogło być mowy. W końcu któregoś dnia zadzwoniłem z pracy do żony i poprosiłem, żeby mnie ratowała. Przyjechała po mnie i zabrała do domu. Zadzwoniła do swojej koleżanki z grupy Al-Anon (dla osób współuzależnionych) i zapytała, co ze mną robić. Dostała od niej telefon do innego psychiatry. Zawiozła mnie do niego. Bez żadnego problemu zdiagnozował u mnie chorobę alkoholową i powiedział, żeby wziąć skierowanie od lekarza rodzinnego i zgłosić się do szpitala w Choroszczy. Tak trafiłem na oddział X, gdzie leczono alkoholików. Był to początek maja 2002 r.
Najpierw kilka dni leżałem na tzw. „zerówce”. Byli tam różni pacjenci. Wszyscy oczywiście byli alkoholikami, w większości przywiezieni przez policję, jeszcze pod wpływem alkoholu. Wielu z nich było zapiętych w pasy, bo byli agresywni albo mogli sobie coś zrobić. Dla mnie to był szok. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem. Zaaplikowano mi jakieś kroplówki, dano leki przeciwpadaczkowe i przeniesiono na drugą salę, już na normalny detoks.
Moje samopoczucie nie zmieniło się. Dalej byłem „bez życia”. Nie dałem rady jeść. Wykonanie najprostszej czynności, wstanie z łóżka było olbrzymim wysiłkiem, ale nie fizycznym tylko psychicznym. Zaczęto mnie odtruwać od psychotropów. Jednak mój stan się nie polepszał. Na szczęście ordynatorem oddziału był bardzo dobry lekarz – doktor Zenon Sidun. Rozpoznał u mnie depresję i skierował na inny oddział, typowo psychiatryczny. Tam mnie leczono ok. 3 miesięcy. Zdiagnozowano u mnie ciężką depresję spowodowaną nadużywaniem środków psychoaktywnych. Przy leczeniu depresji najważniejsze jest „trafienie” w leki. Za drugim razem się udało i zacząłem czuć się coraz lepiej. Byłem przekonany, że po opuszczeniu tego oddziału wrócę do domu, ale żona podczas którejś z wizyt sprowadziła mnie na ziemię. Powiedziała, że wrócę, ale z powrotem na oddział X, na terapię.
Nie miałem pojęcia na czym polega ta terapia. Leżąc jeszcze na detoksie, rozmawialiśmy o tym z kolegą (nie pije do tej pory, spotykamy się często na mitingach). Myśleliśmy, że na terapii nauczą nas jak pić normalnie, tak jak inni ludzie. Ktoś jednak powiedział, że jako alkoholicy, nie będziemy mogli pić alkoholu do końca życia. Wtedy wydawało się nam to nie do pojęcia. Jak to? Jest gorąco, upał i nie można wypić zimnego piwka? Tak przecież nie da się żyć!
Terapia zaczynała się od terapii wstępnej. Tłumaczono nam czym jest choroba alkoholowa. Że jest to choroba nieuleczalna, przewlekła i śmiertelna. Z alkoholizmu nie można się wyleczyć. Alkoholik pozostanie alkoholikiem do końca życia, ale można żyć z tą chorobą. Śmiertelna jest dla alkoholika, który nie przestaje pić. (w AA mamy takie powiedzenie: „każdy alkoholik w końcu przestaje pić, tylko niektórym udaje się to jeszcze za życia”). Najważniejsze jest zrozumienie choroby, pogodzenie się z tym, że się jest alkoholikiem i uznanie swojej bezsilności wobec alkoholu. Z alkoholem nie można walczyć, bo nigdy się nie wygra. Jedyny sposób to nie mieć z nim do czynienia. Podstawą jest uwierzenie, zakodowanie w głowie 1 kroku AA: „przyznaliśmy, że jesteśmy bezsilni wobec alkoholu, że przestaliśmy kierować własnym życiem”.
Jestem bezsilny wobec alkoholu to znaczy, że kiedy wypiję pierwsze piwo, czy pierwszy kieliszek wódki, to wcześniej czy później zacznę pić znowu i wrócę do tego bagna, z którego próbuję się wydostać. Recepta na trzeźwe życie jest więc prosta: wystarczy nie wypić pierwszej dawki alkoholu.
Przestaliśmy kierować własnym życiem – kiedy jestem pod wpływem alkoholu, nie kieruję własnym życiem. Alkoholizm jest chorobą podstępną i przebiegłą. Alkohol zmienia moje myślenie, nie jestem sobą, chociaż tak mi się wydaje. Alkohol przejmuje nade mną kontrolę, ubezwłasnowalnia mnie.
Akceptacja 1 kroku AA to podstawa. Nie jest to łatwe. U mnie nastąpiło to gdzieś w połowie terapii właściwej. Otworzyła się wtedy jakaś klapka w mojej głowie i przyszło zrozumienie i pogodzenie się z tym, że jestem alkoholikiem. Uważam, że to była łaska Boża i dziękuję Mu za to. Długi czas po skończeniu terapii miałem sny alkoholowe. Śniło mi się, że jestem np. na weselu i wypijam kieliszek wódki. I już wtedy, jeszcze we śnie przychodziło przerażenie: przecież jestem alkoholikiem, wypiłem a przecież nie mogę, bo znowu zacznę pić. Budziłem się i następowała wielka ulga – to był tylko sen. Właśnie tak mocno, dzięki łasce Bożej zakodowałem w sobie 1 krok AA.
Terapeuci uzmysłowili mi też to, że powinienem chcieć nie pić nie dla innych, tylko dla siebie. Bo kiedy ja będę trzeźwy, to wtedy też najbliżsi będą czuli się bezpiecznie i będą szczęśliwi. A wytłumaczyli mi to na prostym przykładzie: chcesz nie pić dla żony? A jeżeli zdarzy się nieszczęście i żona odejdzie z tego świata to czy to oznacza, że będziesz mógł wrócić do picia?
Na terapii po raz pierwszy uczestniczyłem w mitingu AA. Wcześniej nie wiedziałem czym w ogóle jest wspólnota AA, że są to ludzie, których łączy jedno – chęć zaprzestania picia a ich spotkania nazywają się mitingami.
Moje pierwsze odczucia z mitingu były mieszane. Ludzie mówią o sobie, o swoich osobistych sprawach, często wstydliwych – dziwne. Jacyś nawiedzeni. I co to daje? Terapeuci wbijali nam jednak do głowy, że jeżeli mam utrzymać trzeźwość, to muszę uczęszczać na mitingi i po skończeniu terapii zastosowałem się do tych rad.
Na mitingi jeżdżę w miarę regularnie, raz w tygodniu. Od początku związałem się z grupą, która spotykała się w szpitalu w Choroszczy, potem zmieniliśmy miejsce na inne, też w Choroszczy. Było też jedno miejsce w Białymstoku, a teraz spotykamy się w soboty o godz. 17.45 w klubie „Tęcza”, na ul. Gen. Hallera 8 w Białymstoku.
W 2019 roku ks. Jacek Zakrzewski z Hodyszewa zaproponował mi, żeby stworzyć grupę AA w Hodyszewie. Przyznam, że na początku podszedłem do tego pomysłu dość sceptycznie. Z doświadczenia wiem, że pomimo tego, że osób mających problem z alkoholem jest bardzo dużo, to znalezienie takich, którzy są świadomi swojej choroby i na dodatek zechcą przyjść na miting może być dość trudne. Okazało się jednak, że pomysł ks. Jacka był bardzo dobry. Grupa powstała i działa. Spotykamy się w każdą drugą niedzielę miesiąca o godz. 15.30 w Hodyszewie, w Ośrodku Pojednanie. Nasza grupa nazywa się „Źródełko”. Zapraszamy wszystkich. Na miting mogą przyjść też osoby nie mające problemu alkoholowego.
Miting to miejsce, gdzie czuję się bezpiecznie. Spotykam się z ludźmi takimi samymi jak ja. Na mitingu nikt nikogo do niczego nie zmusza. Można być na nim i nie powiedzieć żadnego słowa. Nie ma problemu. Obecni na mitingu są zobowiązani do całkowitej anonimowości zasłyszanych na mitingu spraw i zdarzeń. Nic nie może wyjść na zewnątrz. Nikt nikogo nie ocenia i nie potępia. Każdy mówi o sobie, o swoich smutkach, radościach, sukcesach czy porażkach. Alkoholikami są różni ludzie, niezależnie od statusu społecznego czy wykonywanego zawodu. Są lekarze, prawnicy, policjanci czy księża, ale we wspólnocie AA wszyscy są tacy sami, niczym się nie różnią.
Tak naprawdę, to nie wiem, na czym polega działanie mitingu AA, w jaki sposób wpływa na to że nie piję, ale wiem że to działa. Wiem, że jeżeli chcę zachować trzeźwość, to muszę na nim być. Wiem to z wypowiedzi innych alkoholików. Takich, którzy po jakimś okresie niepicia wrócili do nałogu. Na szczęście nie zapomnieli, jak trafić z powrotem do Wspólnoty i przyszli znowu na miting. Wszyscy mówią to samo. Ich zapicie było poprzedzone odejściem od mitingów. Ja im wierzę i dla mnie sprawa jest oczywista: zaprzestanie uczęszczania na mitingi równa się zapiciu.
Trzeźwe życie nie jest wcale różowe. Niepicie nie oznacza uwolnienia się od problemów i przeciwności losu, ale pozwala na radzenie sobie z nimi na trzeźwo.
Dziękuję Bogu za to, że czuwa nade mną. To, że nie piję jest możliwe tylko dzięki Niemu. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że wg statystyk tylko znikomy procent ludzi, którzy skończyli terapię po jakimś czasie nie wraca do picia? Ja jestem taki mocny? Nie, to Boża łaska. To on postawił na mojej drodze odpowiednich ludzi, to On dał mi mitingi. Nie mam też żadnych pretensji do Boga, że dotknęła mnie ta choroba. Wręcz przeciwnie, jestem Mu za to wdzięczny. Skąd mam wiedzieć, jakim byłbym człowiekiem gdybym nie był alkoholikiem? Lepszym? Niekoniecznie. Może byłbym ostatnim draniem. Trzeźwienie oznacza stawanie się kimś lepszym. Nie wiem, czy mi się to udaje, ale mam nadzieję, że tak. Jak mawiał mój kolega: „trzeźwiejący alkoholik jest człowiekiem w bardzo dobrym gatunku”.